Forum Kuźnia RPG Strona Główna Kuźnia RPG
Forumowe sesje RPG wszelkich systemów i settingów
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

"Miłości Grabież"
Idź do strony 1, 2, 3 ... 9, 10, 11  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kuźnia RPG Strona Główna -> Dzikie Pola
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Czw 16:38, 09 Mar 2006    Temat postu: "Miłości Grabież"

Wstęp

Był to Iulius Anno Domini 1635. Rok był to niesamowicie niespokojny i pełen wydarzeń; wzburzył zarówno liczne piersi czerni kozackiej, jak i Szwedów. Tych pierwszych, bo rzecz jasna każde ich powstanie, bunty wszelakie i prośby kończyły się porażką, nie mówiąc już o przegranych sprawach sejmikowych; ba! Sejm uchwalił zmniejszenie rejestru Kozaków do siedmiu tysięcy, miejsce wydawania żołdu przeniesiono też z Kijowa do Kaniowa, co miało dla Kozaczyny znaczenie symboliczne, zdecydowano się także na wybudowanie nad dolnym biegiem Dniepru potężnej twierdzy Kudak, aby zapobiegać wyprawom kozackim przeciwko Turcyji. I mimo iż Stanisław Koniecpolski tak usilnie próbował wziąć ich w karby, to jednak wykonana w ten sposób kontynuacja dotychczasowej polityki wobec Zaporoża musiała znowu doprowadzić do nowych starć zbrojnych. Pierwszy wszczął wtedy bunt Iwan Sulima, który zniszczył mury i wybił w pień budowniczych, ale bardzo szybko został on stłumiony przez dawnych braci – rejestrowych, sam Sulima zaś został ścięty w Warszawie i wtedy to wśród Kozaków jeszcze większa chęć kolejnego powstania w łbach zapłonęła, ale większego niż te poprzednie. A Szwedów własny król rozwścieczył podpisaniem długo oczekiwanego przez Rzeczypospolitą rozejmu w Sztumskiej Wsi, gdzie i pamiątkowy kamień Polacy ostawili by o ów pakcie spisanym przez obu monarchów pamiętać, a był to XII September, i – bądź co bądź – król króla amicus oczywiście nie nazwał, ale kraj cały już radował się w najlepsze, choć – jak też mówiono – Szwecja nie może długo nie prowadzić wojny, a to z powodu situs regni et loci.

Dzień w którym zaczyna się akcja, to jest III December, jest dość chłodny, albowiem zima już jest i śnieg począł z nieba spadać. Począł spadać tak szybko, iż naprawdę wiele ludków nawet na takie mrozy szczere nie zdążyło się kompletnie przygotować; jeszcze kilka dni temu na niebie tkwiło przecie wielkie słońce, może nie aż tak piekące jak to latem bywa, ale nieliczne chmurki nie zapłakały nad narodem Rzeczypospolitej ani razu, kołysząc się leciutko na nieogarniętym nieboskłonie niby papierowe łódeczki przez dzieci do kałuży wrzucone, aż tu nagle ludzie zastali za oknem poranek cały w białym puchu który to niewątpliwie z nieba spadł w czasie nocy. Spadł jeszcze w południe i popołudniu tak więc bardzo szybko zaprzestano myśleć o nim, skąd to się on wziął, a szukać co cieplejszych ubrań i drewna na opał zaczęto. Liczni szlachcice spoza miast wynajęli też wielu chamów by im zapory różnorakie budowali, co dom przed zamieciami jakimi uchroniły w razie wypadków takowych.

Niby niezdobyty przez napierający chłód bastion – cieplutka i przyjemna gospoda nieopodal miłej i spokojnej wsi Kozow, blisko to siedmiu staropolskich mil na północ od Kijowa na Ukrainie, miała te szczęście gościć postacie tego wieczora. Ów ta malutka gospoda do której Panowie Gracze zawitali warta jest też opisu, ponieważ będzie się jeszcze pojawiać w Dyariuszu. A więc: Zajazd jest oczywiście drewniany, bo jakże inaczej, dach jedynie umocniony bardziej aniżeli inne, pospolite, a i czyściej we wnętrzu jest. Powietrze przesiąka znakomity zapach pieczonej dziczyzny, który kusi lepiej niźli czort jakiś nieprawy i który drażni i nozdrza i umysł cały. A któż oprócz kilku drobnych pijaczków i chłopów w karczmie siedzi? Przy ławie, zaraz obok bohaterów, rozsiadło się jeszcze dwóch szlachciców. Jeden z nich jest młody, smagły i o licu bladym, niby chorym, drugi trzyma się, choć mówiono w Koronie jak i na Litwie, że Ukrainiec nigdy bratem, wielce sarmacko; głowę po sarmacku goli, sarmackim stylem ubrania na siebie naciąga i iście po sarmacku pije, bo obok niego już cztery hiszpany leżały, a do karczmy wpadł niedawno. Obaj wielce są czymś zafrapowani; rozmawiali ze sobą bardzo żywo, a co czas jakiś jeden drugiego szturcha co mocniej i obaj się nagle śmiechem donośnym zanoszą.

W całkowicie zaś przeciwnym kącie siedzi sędziwy, wysoki, bo mierzący blisko dwa metry, człek o siwej brodzie sięgającej prawie że do podłogi trocinami wyłożonej i widać, że jegomość ten żydem jest, bo nosi się po żydowsku i spojrzenie jego żydowskie jest; chytre, przebiegłe i nader chciwe. Przed nim leży duży stos złotych wywołujący niemały błysk pożądania w oczach gości zajazdu, a on, przesuwając różnorakie krążki kolorowe zawieszone na drucikach drewnianego liczydełka, pieniążki te skrupulatnie liczy, a kuląc się przy tym swym postawnym ciałem nad tym małym przedmiotem wygląda tak zabawnie, że sam karczmarz z trudem powstrzymuje śmiech. Zaraz obok żyda, chodząc to w jedną stronę, to w drugą, kręci się wielce niecierpliwie szlachcic jakiś, tyle że pewnikiem zagraniczny, bo w niczym nie przypomina szlachcica z Rzplitej; ubrania swe według zachodniej mody dobiera, jak i włosy, które długie po policzkach mu gracko do ramion spływają. Co chwilę on żydowi spojrzenie gniewne rzuca, ten jednak na niego najmniejszej uwagi nie zwracał. W końcu, dostatecznie zdenerwowany, uderzył pięścią w stół tak mocno, iż liczydło podskoczyło, a wraz z nim brzęczące złotówki i grosze – dopiero żyd zwrócił na niego jakąkolwiek uwagę; z trudem odwracając wzrok od pieniędzy.

Drzwi gospody rozwarły się wpół, a lodowaty powiew wdarł się do izby, niby bat smagając nie zakryte ubraniami części ciała nielicznych zebranych. Pojawiła się w nich, całkowicie ośnieżona, potężna sylwetka Jana Bościńskiego. Pan Jan Bościński herbu Ognic był to szlachcic w owym czasie czterdziestopareletni. Ów człek był brodaty, o postawie mocnej - brzuch jego był okazały, ale nikt nie śmiał nawet mu tego wytknąć; mimo wszystko budził on w sobie respekt, gdyż oczy jego wydawały się zmienne - raz dobroduszne, a raz lodowate niczym głazy. Wąsiska gęste nosił i głowę z fantazją, po sarmacku, golił, jeno czarnych włosów kępę na samym jej szczycie ostawiając; takoż i strojem fantazji sobie Pan Bościński dodawać się starał, bowiem zacny, bordowy, z atłasów szyty żupan jegomość ów nosił, przepasając się lawendowym atłasowym pasem i na nogach czerwone safianowe buty nosząc. Za pasem zaś nosił wspaniałą karabelę w pięknej pochwie przyozdobionej miedzianymi wzorami; znaną w okolicy z tego, że za posiadania Jana przycięła wielu wrogów Rzeczypospolitej. Człowiek ten był ówczas niesamowicie szanowany w całym województwie kijowskim, słynął ze swojej porywczości, a jednocześnie ostatni schodził pod ławę podczas pijackich popijaw i w piciu nikomu nie ustąpił pola czym zaskarbił sobie przyjaźń wielu panów braci.

- Nie nalewaj karczmarzu; nie potom żem tu przyszedł. Córkę najdroższą mi jeno porwali!


Ostatnio zmieniony przez Dark Storm dnia Wto 21:05, 14 Mar 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MANJAK
Mistrz Gry
Mistrz Gry



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 224
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Oława/Wrocław

PostWysłany: Pią 21:05, 10 Mar 2006    Temat postu:

Hezrud Jeryno zwany Rajcownikiem

***

Urodziłem się 1611 roku we wielgachnej wsi Kołduny, na ojczystej Ukrainie, pośród sporej braci kozackiej. Moja mateczka dożyłaby chwili, kiedy to pirszy raz podniosłbym na wroga szabliczke błyskającą, jednak lachski samopał wydarł duszyczkę z jej lichego ciała, gdy do wsi wdarła się gwałtem parszywa szlachecka jazda. To był pirszy raz, że się nam na głowe te chamy zwaliły, jednakowoż takoż samo gwałtownie zabraliśmy im tchnienie. Szczęśliwie wychował mnie ojciec, stary poczciwy ojczulek mój, po którym to duch walki, spryt, męstwo i nienawiść do Polaków we mnie weszła. Od maleńkości zaznajomiony byłem z kozackimi zwyczajami naszymi – bywalimy z ojcem na każdej biesiadzie, a tak samoż i bitewce. Śmierć matuli spokoju mi niedawała i niedaje do dziś. Szukołem zabójcy swej biednej mateczki... na próżnom. Zatopiłem we krwi krociska lachów, podobnych tym, którzy to najechali pamiętnej nocki na noszą wioskę, nijak jednak to mi spokoju nie przyniosło! Po tym jak na jednej z bitew mego ojca – Kezzaha – rozszarpali stalowi dragoni, a ja zostałem Rajcownikiem nazwany (za to żem rozpłatywał wrogów z dziką porywczością) zrzekłżem się wpisania w rejestr kozacki. W dwa lata po bohaterskiej śmierci mego ojca najemnicy zza polskiej liniji granicznej jako drudzy w historyji Kołdunów, wdarli się do wioski niezostawiając kamienia na kamieniu. Wówczas to wrócilim z towarzyszami na ojczystą ziemię zastając ją w takiej śmiertelnej okazałości…Pośród zgliszczy wiele ciał naszych przyjaciół z młodych lat było, winc widok mieliśmy straszliwy, straszliwszy nawet niżby to były lachskie trupy… Pochówek odprawiliśmy im należyty, żałując ich dusz. Przez to wojowanie nie wybroniliśmy swej rodzimej okolicy, domów, zagrody przed niznanym najazdem! W roku 1634 na kolejnej z jurnych wypraw ku wolności, w których uczestniczyłem wytrwale i mężnie, napotkaliśmy ze swymi współtowarzyszami kaznodzieję, który okaleczony na twarzy paskudną rysą i wydziobionym lewym okiem pobłogosławił nasze umęczone głowy, po czim oddalił się nie przyjmując od nas gościny obozowej. Obiecaliśmy, zmówić pacierze za swych zmarłych braci i siostry, którzy będąc niezdolnymi do walki bez nas pomarli w Kołdunach… Dalej mam pustkę w głowie, doprawdy kolejne miesiące upływały nam na beznadziejnej tułaczce, niczym Dniepr w swym nieprzebranym korycie. W końcu, kiedy w 1635 roczniku popadliśmy w zasadzkę i to na dodatek lachską, parszywą zasadzke! Z życiem uszedłem tylko ja i mój niezłomny druh, z którym od maleńkości przebywałem – Valyrii Korhan, zwany Belobrodym. Pochowalim kolejne ofiary, ciała swych pobratymców, po czim złupiliśmy i spaliliśmy zwłoki paskudnych Lachów. Na ich koniach, które również wzieliśmy za łup, pojechaliśmy prosto przed siebie, aby znaleźć zaciszną wioseczkę – Valyrii miał drobną ranę, którą przede mną z dumą ukrył, a która się okrutnie rozogniła. Nim zajechaliśmy do biesiadnej izby pod Kozowem mój ostatni druh zszedł z tego świata…

Doskonale zbudowany, całkiem wysoki (ok. 180 cm) mężczyzna o nieco ciemnej karnacji. Hebanowe, faliste, wiecznie zmierzwione włosy, wygolone z tyłu i po bokach głowy, luźno rozrzucone. Ciemnoniebieskie, wyraziste oczy. Poskręcane wąsy założone za uszy. Jego twarz przeorana jest jedną niezbyt głęboką blizną na policzku. Nosi prostą, skórzaną kurtę oraz lniane, luźne spodnie, które na łydkach ma opięte skórzanymi, mocnymi pasami, ja które zatknięte są sztylety. Spodnie przytrzymuje szeroki pas, do którego przytroczone ma: jedną sakiewkę z prochem, jedną sakiewkę z kulkami (nabojami), szablę oraz jeden połyskujący srebrzysto samopał. Na nogach nosi czarne, usmotruchane błotem, zapinane na klamrę i sznurowadło buciory za kostkę.

Jest pewny siebie i nie boi się śmierci (zwłaszcza w walce). Sprawia wrażenie spokojnego, skoncentrowanego człeka, choć czasami bywa porywczy i nieprzewidywalny w swych działaniach.


***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Sob 10:51, 11 Mar 2006    Temat postu:

Marko Deravic herbu Pilawa (jako Węgier tu i ówdzie znany)

***

"Lisowczyki byli tem Polsce, czem Tatarzy Turkami : strażą i czatą obozową, chociaż na dalekie chadzali czaty, bo na Syberii po "Białe morze" i do Francyi wpław przez Ren..."

…wtem łypnął Janowski na gościa swego wzrokiem gniewnym tak, iż temu lice ze strachu pobladły i oczy zdawały się z czaszki wyskoczyć.
- Zaraz nam ptaszku śpiewać będziesz jak cię batogiem poszczujem! – ryknąwszy, nieco pijackim tenorem, Janowski, wyszarpując spod ściany bicz ciemnej barwy, o rzemieniach grubych niczym wąs sumiasty właściciela. Smagnął nim szlachcic gościa swego po chłopskiej gębie, która brzydką zresztą będąc jeszcze bardziej w grymasie się wykrzywiła.
- Ależ… panie najświętszy. Toż to ja nic nie wiem, na Boga zaprzysięgać mogę – zapierać się próbował chłopina ów, rękami jak cepem machając, ciosów starając się unikać. Janowski co za tym idzie jeszcze bardziej się rozsierdzić raczył, czerwonym niczym burak dorodny się stając.
- Batog do ciebie psie niewierny nie przemawia to ja i diabła wcielonego przywołam! – ryknął, aż chałupa drgnąć się zdała – To Lisowczyk. On cię już gnido pokory nauczy, byś swej Rzeczypospolitej drugi raz na zło najeźdźców nie wystawił – szepnął tym razem pan Janowski, machając biczem w dłoni, niczym groźbą schwytaną na wiosennym polu.
- Wołać Deravica! Ale już! – rozkazał pan domu głosem lekko trącącym dobrym miodem. Przeniósłszy wzrok swój z powrotem na zdrajcę, w oku chytrość mu drylowała, na twarzy satysfakcja rosła. Kiedy zaś wrota drewniane po raz kolejny odchyliły się chyżo, pan Janowski ręce swe potężne na piersi założył i wzroku od chłopiny nie odrywając usunął się na bok.
- A nasz gość szanowny, dalej nie raczy nam powiedzieć kogo to listy na naszej ławie leżą – odezwał się do nowo przybyłego. Ten, mężczyzną był umiarkowanie wysokim, szczupłym przeraźliwie, z twarzą pociągłą niczym u szczupaka. Przy tym kompan ów egzotyczniej wyglądał, że czupryna jego nie była na sarmacką modę robiona, a zapuszczona i zaniedbana pod same plecy sięgając już. Wąsów sumiastych jak przystawało ów szlachcic także zapuszczać nie raczył, zostawiając sobie jeno pokaźnych rozmiarów brodę, która zakończona była poderwaniem w górę, niczym janczarów osławionych buty. Wzrok miał Deravic błyszczący jak mało kto, zielony niczym trawa wiosenna, nad wyraz rozszalałe było to spojrzenie i dzikie.
- No panie Węgier. Rady waści potrzebuje, żeby tego szudrawca przekabacić – przypomniał o sobie Janowski. Deravic pomyślał chwilkę, wpatrując się bezmyślnie w ścianę (czym niemałe już wywoływał u gospodarza poirytowanie), po czym spytał wreszcie.
- Ma ów dobry człowiek żonę i dzieci? Może córkę? – głos chrapliwy był niczym u konia zmęczonego. Janowski pokręcił wąsa i uśmiechnął się szeroko.
- A jakże! Chłop ten całą familię posiada, pod Grójcami zasiedleni – oznajmił zadowolony. Węgier przybrał więc pozę podobną do wilka, z paszczą iście do zwierzęcia podobną, po czym rzucił się na zdrajcę niczym na oddział tatarski. Chwytając go za kark, głową o ławę uderzył, po czym odchylił, spoglądając głęboko w oczy.
- A bodaj gadać nie będziesz, to ci tą twoją dziwkę aż na kresy Rzeczypospolitej sam na koniu, a raczej za nim przewiozę, gdzie na sznurze konopnym jęczeć będzie w nieustannym galopie. A gdy ja w końcu do obozów tureckich zawitam oddam ją tam do tych psów wygłodniałych. Oni czekają tylko na takie mięso, które potem w tuzin naraz bałamucą. Rozumiesz?! – wycedził, uderzając jeszcze zdrajcę wierzchem dłoni, bo ten omdlewał już prawie – RO-ZU-MIESZ?!?! – powtórzył, błądząc już powolutku w pijackim amoku, Deravic. Chłopina biedny nie wytrzymał już dłużej, a oczy jego proste bielmem zaszły. Węgier zaś rzucił nim jeszcze o podłogę, po czym poprawiając pasa, do skamieniałego Janowskiego rzucił :
- Zbudzi się, gadać będzie.

Najtrafniejszym określeniem, jakim ktokolwiek uraczył osobę Marko Deravica były zasłyszane przeze mnie słowa niejakiego Michała Rejnowskiego. Rzekł on podczas jednego z osądów oddziału Lisowczyków : „Węgier to szaleniec, którego Bóg raczył obdarzyć intensywnym żywotem i gwałtowną śmiercią. Sam bowiem Deravic uosabia wszystkie te cechy, które się tylko spokoju ducha i rozwagi nie imają”. Właśnie ta krótka przemowa najlepiej oddać może charakter tego człowieka. Powiadają, że niegdyś w szale wpadł on sam w tatarskie sidła, zbytnio się tym nie przejąwszy i machać począł szablą na wszystkich tych psów wschodnich, posyłając ich do piekła dziesiątkami. Pewnie i Węgier zacny nie przeżyłby spotkania z nimi, gdyby tylko ataman kozacki nie raczył go uratować. Było to na tyle dziwne, iż jenerał ów jednym z najzagorzalszych wrogów Rzeczypospolitej całej, Deravica jednak oszczędził. U swych kamratów tym się tłumaczył, iż dawno człowieka o tak szalonej odwadze nie spotkał, a ludzi takich się ceni, nie zaś jak pnie w lesie wyrzyna. Węgier jednak za nic w świecie wdzięczny nie miał w godności być, dlatego też rabował dalej tatarskie obozy, mordując znów wschodnich dziesiątkami. Nie urodził się ów w Rzeczypospolitej, co to już prawie każdy rozpoznać potrafi po samym nazwisku. Zresztą nawet i z wyglądu zewnętrznego Węgier nie pasuje do tutejszej szlachty. Włosy jego nie są na tradycyjny sarmacki styl sczesane, a długie pozostają i nieco kręcone. Wąsów szlachcic także nie nosi, gdyż uznaje to osobiście za oznakę dzikości, po za tym niewygodnie mu w nich było, toć się ich pozbawił. Nosi jednakże brodę, jaką na Węgra przystało. Spiczasta niczym janczarska czapka i wygięta jak łuk tatarski, jest dla wielu powodem do śmiechu, dla wielu znakiem rozpoznawczym, po którym Deravica poznają jak mało kogo. Marko bowiem sławy już nieco się zachłysnąwszy wie gdzie uderzyć by podziw wzbudzić i co czynić aby urokiem szastać. Mimo swej gwałtownej i szalonej powierzchowności, Węgier głupi nie jest, choć czasami uchodzi za takiego, gdy sprawdzić kogoś raczy. Inną sprawą jest to, że powierzchowność owa idealnie pasuje do każdego prawie członka Lisowczyków, do których Deravic jeszcze za młody przystąpił. Dzika to armia i nieprzewidywalna w swej brutalności, zdolna jednak w pień wyrżnąć niejeden sprawny oddział. Lisowczycy za grosz uroku osobistego nie mają, chyba, żebyśmy tu na postradanie zmysłów patrzeli, wtedy to szarańcza ów pierwszą byłaby. Nie mają jak husaria patosu i monumentalności ani jak orda kozacka liczebności, są w grupie jednak skuteczniejsi od kogokolwiek z wymienionych. Niejasnym jest także sprawa rodziny Marko Deravica, jego matki i ojca rodzonych. Już jako dziecię wcielony w oddział do Rzeczypospolitej umykający nie zdążył się z nimi zapoznać. Może więc przez samodzielność ową stał się dziś tym, kim jest? Człowiekiem, który strachu nie zna, a z życia pełnymi garściami czerpie, nierzadko na szkodę innych.

Węgier zmarszczył brew ujrzawszy potężną pięść jakiegoś jegomościa, wpitą właśnie w twarz innego. Bójka będzie, pomyślał niezwłocznie diabeł wcielony, szykując już zatem samopał, by w odpowiednim momencie do zawieruchy się wbić efektywnym i efektownym klinem. Wątpliwości nie miał, iż za lada chwilę cała czeladź powalonego się tu zjedzie, bo i sam pobity znany był tu za świnię niegodną honoru. Skarbiec jednak miał pokaźny, to i zbrojnych mrowie posiadał. Wtem jednak odezwał się szanowny, który sprawiedliwość ciosem w szczękę wymierzył. Grzmotnął tubalnym głosem, plując w twarz zhańbionemu knurowi(…)
Naraz się wrzawa ogromna podniosła, huknęły pistolety, zatańczyły szabelki, poleciały kufle. Deravic przeto, całkiem chytrze podkradł się i prześlizgnął pod ścianą, zmierzając ku otoczonemu jegomościowi. Kiedy imć w sporych tarapatach byłby się znalazł, Węgier skoczył niczym wilk, tnąc i miotając się jak oszalały. W jednej dłoni pistolet dzierżył jak chorągiew, w drugiej zaś rębajło straszne, które na czerepach krwawe blizny zostawiało. Nagle żółtodziób jakowyś próbę podjął grzmotnięcia Lisowczyka w kark rękojeścią szabelki. Węgier jednak zbyt dużo czasu spędziwszy już w wojennym rzemiośle, z łatwością cięcie sparował, paląc z pistoletu. Raniony młodzieniec ryknął, a po chwili runął na podłogę, posłany tam kopniakiem solidnym Deravica. Ten przywarł natychmiast plecami do „chłopów obrońcy”, rębajłem swym znaki kreśląc w powietrzu. Gorąco się jednak wtem zrobiło, bo to przewaga wroga przytłaczała delikatnie deravicowe lico. Toż i szalony ów buntownik podjął decyzję by ścieżkę do wyjścia sobie wśród hołoty wyrąbać. Jakoż pomyślał, tak też zrobił(…)

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
little_diner
Bywalec
Bywalec



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Poznań

PostWysłany: Sob 11:12, 11 Mar 2006    Temat postu:

Michał Jeleniowicz herbu Sas

***

Narodzonym był w Iulius Anno Domini 1610, w majątku Matki mej i Ojca herbu Jeleniowicz. Imię me brzmi Michał i od najpierwszych mych dni od Ojca mego szabelką błyskać się uczyłem. Nikt tak jak on nie wpoiłby we mnie męstwa, ducha walki oraz Polskiego honoru. Matula ma również czuwała nad moim wychowaniem, a jakoż była wykształconą osobistością czytanie i pisanie we mnie zaszczepiła, czym to nawet szlachetny nasz król pochwalić się nie mógł w tak iście młodym wieku. Matula również historyi naszej wspaniałej ojczyzny Polski nauczała, lecz mię bardziej do wojaczki z ojcem ciągnęło niż do ławy szkolnej. Gdym już 15 wiosen obaczył pochwalić się mogłem większą ilością widzianych wojen niż niejeden książę. Mimo mego małego wzrostu pola nie ustępuję większym nieprzyjaciołom i równie bitnie jak oni do wojenki staję.
Działo się tak w naszej ziemi Jeleniowiczów bardzo dobrze do czasu mojej 21 wiosenki gdy matkę mą i połowę wsi naszych zaraza nie zabrała. Ciężkie czasy nadeszły wówczas dla naszego dworku, a i chłopom naszym nastrój się nie poprawił po stracie bliskich. Dwór podupadał i ani ja ani szlachetny ojciec mój nie potrafiliśmy nic zaradzić na tę sprawę. Dopiero wówczas zauważyliśmy jakie znaczenie miała dla nas ta drobna niewiasta, która, gdy myśmy na wojenkę lub hulanke szedli majętkiem się zajmowała i doglądała chłopów.
Gdy już z rozległych pól jeno garstka chłopów nam została, a sąsiedzi ostrzyli szabelki na nasze ostatnie ziemie do wrót naszych zapukał zmęczony wędrowiec o rysach ukraińca. Mimo biedoty naszej nakarmion został i obmyty do czysta. Przy naszym skromnym poczęstunku wyjawił nam sekret olbrzymi, który jeno jedynie on i jego brat znają. Matka ukraińca tegoż potężną cudotwórczynią była. Ludzi z martwych powracać nie potrafiła, lecz jeno rozmowę z nimi potrafiła nawiązać. Przybycie nieznajomego zbiegło się z powrotem z szerokiego świata wuja Michała, a brata jego Ojca – Stefana Treleckiego. Stary już Ojciec mój słysząc tę nowinę dnia kolejnego po odprawie ukraińca kazał mi pakować się do drogi i natychmiast ruszać do tego kobiety, abym się z matka skontaktował i aby ta szlachetna niewiasta zaradziła nam w sprawie dworu. Gdy usłyszał o tym mój wuj również zaoferował się, że pojedzie ze mną, aby doglądać gołowąsa. Jeszcze przed wieczorem ruszyłem w Ukrainy stronę, niepomny na grasujących zbójców i niebezpieczeństwa szlaku. W głowie miałem jeno obraz kobiety przedstawiony mi przez bezdomnego ukraińca. Takożeśmy z wujem bez większych przeszkód dotarli do granicy pięknej ojczyzny naszej i na ziemie ukraińców i kozaków żem trafili. Tam każdej niewiasty pytałem się czy nie znana jest jej kobieta, która opisał mi nieznajomy. Tam to też również, na ziemi ukraińskiej napadnion zostaliśmy przed bandzorów bez sumienia i krwawiących zostawiono nas na trakcie. Dopiero przejeżdżający tamtą drogą ukrainiec pomoc nam okazał i do najbliższej gospody zawiózł, abyśmy tam wyzdrowieli. Tam to tez w tej gospodzie spotkałem miłych kompanów z którymi po ziemiach ukraińskich podróżować mógłbym i swoją misje powierzona przez Ojca wykonać mógłbym. Tak się więc zaczyna moja przygoda tutaj i gdyśmy następnego dnia wyjeżdżać mieli do gospody gdzieśmy przebywali wbiegł zrozpaczon szlachcic, któremu to córkę porwano. Wiedząc, jakaż okropna jest strata bliskiej rodziny nie mógłbym odmówić pomocy rodakowi w potrzebie.

Po Michale Jeleniowiczu spodziewać się można wszystkiego, ale nie tego, iż zaprzepaściłby możliwość kontaktu z duchem ukochanej matuli. Do reszty szlachciców Rzplitej nie jest podobny ze względu na swoje ponure usposobienie. Nie jest typem hulaki, który ostatni schodzi pod stół podczas pijackich popijaw. Na zabawach pije z umiarem, żeby nie przegapić wszelkiej okazji do spotkania cudotwórczyni. Mimo wyśmiewów ze strony innych szlachciców Michał nie porzuci nigdy myśli o samotnym Ojcu, który to został na dworku sam bez jego pomocy. Nikt prawie jednak nie dorówna Michałowi w walce na szablę, gdyż wszystkie treningi i ćwiczenia ojca nie poszły na marne i młodzieniec jest teraz znakomitym wojakiem, który nie ustępuje nikomu pola.
Jeśli tylko spotka rzeczną cudotwórczynię i zaradzi się matki zamiar ma wrócić do swego dworu, aby polepszyć dolę jego Ojca i ziem okolicznych. Długie poszukiwania spowodowały, ze Michał nie cofnie się prawie przed niczym, aby do ziemi Ojca wrócić bogaty w rady zmarłej matki. Kocha swojego wuja, za to, że zaoferował pomoc w tak trudnej dla niego sytuacji i nigdy go nie opuści.

Michał Jeleniowicz nie jest człowiekiem, po którym można spodziewać się znacznej siły, a to z powodu jego małego wzrostu i chudej postury. Szaty jego ukrywają jednak silne mięśnie i niebywałą zręczność, o którą niepodobna posądzać tak niepozorną postać. Ma długie, ciemne włosy związane w koński ogona sływający mu na plecy i długo zwykle kilkudniowy zarost. Michał jest również dość dobrze wykształcony i zaznajomiony z historyją Rzplitej. Michał również jest zawsze opanowany i nie pozwoli by ślepa furia przyćmiła jego życiowy cel. Wie, że jeśli mu się nie powiedzie jego Ojciec również niedługo odejdzie, gdyż pozbawiony pomocy młodych staruszek nie potrafi sam zająć się obowiązkami dworu.

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Keliah
Wredny Administrator
Wredny Administrator



Dołączył: 08 Mar 2006
Posty: 441
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Oława. Reaktywacja forum!

PostWysłany: Sob 12:11, 11 Mar 2006    Temat postu:

Stefan Terlecki herbu Sas

***

Urodzonym w 1590 roku w Przemyślu gdzie też większość życia mego spędziłem. Jakież pikne lata to młodzieńcze były! Jeno nieraz przy ogniu z trunkiem siąść i wspomnieć, rozmarzyć się błogo zapominając o frasunkach pustej kiesy i podwątlonego zdrowia. Rodzina ma, jako winna młodemu ślachcicowi i nauki zacne i podróże zapewniła. W wielu krajach cudzoziemczych żem bywał – i francuzy i Niemcy nawiedził. I jakoż młody hulał żem, ach hulał i swawolił! Nieobce mi karczmiane burdy i pijatyki, takoż i do pojedynków przysposobienie mam. Niechaj ino który zwady szuka, to wąs mu prędko szablą przytnę! Ba, bywało i tak żem pod stół zachrapał, ale cóż począć głowa nie skałą a za kołnierz wylewać nie wypada kiedy raz za razem puchar podnoszą. Grzechem było by z życia nie korzystać, kiedyż miasto me rodzime kwitło i w siłę rosło… jednak jako wiele razy historyja pokazała fortuna gorzka i przewrotna lubuje być jako powiadają fortuna ceaca est. Nim nawet porządnie na dworze osiadł i ziemie przygotował toć w roku pańskim 1614 wrogowie zewsząd ziemie naszą najechali. Starosta owy, człek nierozsądny ino ręce rozłożył i łupić przyzwolenie dał. Gród upadał, Sarmaci podzielon a wróg łupy grabił na dworach szlacheckich. I nasz, skromny dwór nie ostał się przed najazdem. Jeno ja z rzezi tej żem się fortunnie uchował. Bóg życie ma na pieczy trzymał, acz cóże jednak bez familii i świty począć? Nie miał ja gdzie się podziać i komu w doma iść, błąkałem się po wsiach okolicznych, to tu, to tam w gospodzie sypiając. Kiedy wróg w końcu Przemyśl, gród niemal z gołą ziemią zrównany porzucił toć i ja żem wrócił. Jakoś człek koniec z końcem więzać musiał. Parę ładnych lat na pracy zeszło, zawsze jedno dwór mój w cieniu sąsiada stał. Józef Pochwała, intrygant, durny mołojec od lat na ziemie moję się zakrawał. Ino czekać było na dzień, kiedyż to zajad pod doma mojego stanie. Takoż się stało, ale ja żem z wyroków Boskich gotów był i Pochwałę z czeladzią na cztery wiatry przepędził. Jako psy skamlące ino uciekali, psiakrew! Acz widać ja nie rozeznał qui pro quo i obrona własna przeciw mojim własnym progom się obróciła. Starosta, człowiek podły z namowy Pochwały do sądu wezwał mnie. Takoż grzywien me gospodarstwo objęło iż wkrótce i ze swym panem na dno opadło. Dura Lex, Sed lex, co poczynić mi było? Gdzie pomocy szukać? Wtedy jako grom z nieba jasnego, posłaniec przybył z wieścią… iż wuj pomocy nagłej potrzebuje. Jako iż niewiele do stracenia prócz żupanu na grzbiecie ruszył żem na wschód czym prędzej… Po drodze niejako i siostrzeńca dom odwiedziłem a iż i on w wschodnie strony zmierzał to doglądać go postanowiłem. Michał Jeleniowicz, siostrzeniec owy cudotwórczyni jakiej która ze zmarłymi rozmówić się potrafi szukał. Bowiem Szwagierka moja, poczciwa kobiecina wierna brata siostra zmarła nagle. Fortuna, psotliwa niewiasta jednak raz kolejny szyki me popsuła i zbójcy na trakcie nas napadli… jeno dobry Ukrainiec jeden do gospody nas doprowadził gdzie kuraż czekać miał nas solidny.

Stefan jako typowy Sarmata, rodu swego godzien i ubierać winien się stosownie. Nigdy z doma bez żupana bogato zdobionego o kołnierzu postawionym, który łagodnie obniżał się do rozmiarów wąskiej listwy na przedzie. Rękawy żupanu okrojono wąsko na nieco za długie, by po podciągnięciu tworzyły eleganckie fałdy. Na żupan szeregiem złotych guzów zapinany Stefan zarzuca delię podbijaną lisim futrem z rozciętym przodem tak by łatwo bo szable sięgnąć było. Jako iż kilka ładnych lat jeno życie na gospodarstwie i ucztach płynęło to i nieco zapasu przyszło mu targać przed sobą. Przy pasie oczywiście, dopięta szabla sarmacka, bogato zdobiona, z herbowym znakiem, wyrytym na pochwie i rękojeści - W polu błękitnym złoty półksiężyc, zwrócony barkiem ku dołowi, nad nim - pomiędzy dwoma złotymi, sześcioramiennymi gwiazdami - srebrna strzała skierowana grotem ku górze. Pod lisią czapką z pawim piórem na przedzie jako sarmacie przystało głowę wygoloną jeno z kępą podsiwiałych włosów nosił, zaś na twarzy znojem pracy umęczonej gęste czarne wąsiska.

Stefan, Rzplitej oddany wielce zawsze gotów do bitki i obrony brata w potrzebie. Nieco jeno dumny zanadto, próżny być może, od stoła też nie stroni... ale jako cóż to za przywary jeślić serce wielkie i rozum tęgi? Życia wiele dróg już nawiedził, takoż niewiele go zaskoczyć może. Czasem decyzyje zbyt pochopnie podejmuje, takież jednako koleryka przysposobienie.


***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Sob 12:40, 11 Mar 2006    Temat postu:

Panowie Stefan Terlecki oraz Michał Jeleniowicz, obaj wspólnego herbu rodzinnego Sas, a także ich towarzysz od, zaledwie, niedzieli temu, ławę zajmują, jak już mówił ja wcześniej, obok dwóch szlachciurków małych, co radośnie ze sobą po rusku gadają. Język ruski jest nader dziwnym i zabawnym dla was, ale większość ludków tutaj właśnie w nim ozory wymlaskuje. Przypomniało wam się, jak się poznaliście, a było to tak, jak to zwykle bywa – przy kuflu, już tydzień temu od dnia dzisiejszego, gdy to każdy szlachetny pan rozlewał na zacnej biesiadzie palankę po nieraz dziwnych przygodach o jakie nietrudno w tych trudnych, acz wspaniałych czasach. Ot gdy już wszyscy chcąc nie chcąc, byli prawie że pod stołem, do gospody wraz z czeladzią wpadł niejaki pan Maciek Omelański, co z klejnotu był Hurko. Ów pan Hurko, o głowie niby z puchu, pijany już był po kilkunastu minutach, kiedy to pod pięknym, ale i zgubnym, alkoholu wpływem, do chłopa pierwszego, mu pod ręką, podszedł i - pijackim tonem - rzekł mu tak:

- Jak koń zwierzem, tak i ty jesteś nim, jako cham podły, co tylko pańszczyzne mi odrabia! A koń, o stokroć od ciebie zacniejszy, nosi mnie nader poczciwie! Toteż teraz i ty mnie będziesz mnie nosił! - A gdy tylko skończył tą przemowę, dobrze słyszalną na całą izbę, nie zważając zupełnie na nikogo, wysunął biednemu chłopowi w twarz batogiem.

Ktoś wśród zebranych się poruszył, ale wielka i groźna czeladź złożona ze zbujów z szubienicy zerwanych jakby zacisnęła krąg mocniejszy dookoła Hurko; o życie jego w okolicy wojowali widać już od czasu dłuższego i znali swego pracodawcę. A Omelański, wśród śmiechu co podlejszych, wskoczył na pochylonego z bólu draba i ostrogami go w zadek raził raz po raz.

- Wiśta wio! - Wołał ucieszony. - Szybciej, ty zapluty darmozjadzie! - I smagnął wnet mocno drugi raz batogiem po chłopskiej głowie, a ten osunął się na trocinami wyłożoną podłogę, kompletnie krwią zalany.

Wtedy to właśnie w panie Stefanie coś pękło. Poderwał się nagle z krzesła i zgrabnym ruchem do kompaniona klejnotu Hurko doskoczył, a wprawienie w wielu bojach, zdało pomyślnie swojaki test. Rębajło pod siłą ciosu szklanicą rozłożył się na ławie, a - jak na znak boży - cała izba wstała i do walki się rzuciła. Po chwili nie pięści, a szable i krócice się ozwały! Pistolety huknęły, a bijący się padali jak kłody na ziemię, tam szabla zabłysła i kogoś przebiła, tu znowu kufel jakiś łeb komuś rozbił. Na tej rzezi strasznej niektórzy poczuli w końcu, że wynosić się trzeba. I mimo dumy całej rodziny herbu Sas, i mimo umiejętności szermierczej pana Deravica, i wy tak poczuliście. I tak oto wyruszyliście dalej w trakt, byle z dala od wściekłego Hurko, a nienawiść do niego sprawiła, że szybko się polubowaliście...

I tak oto jesteście tutaj, panie Marko oraz panowie klejnotu Sas, w tej przytulnej gospodzie, której opis na wstępie samym ja wam dał. Natomiast historia pewnego dzielnego woja jest nieco inna...


Ostatnio zmieniony przez Dark Storm dnia Sob 14:28, 11 Mar 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Sob 14:27, 11 Mar 2006    Temat postu:

Zwykle zielone, słoneczne stepy Ukrainy, teraz zupełnie pokryte gęstym białym puchem, i tak były piękne jak zawsze. Spokojnie ziemia falowała tworząc niewysokie pagórki, które z oddali przykrywały trakt coraz to skręcający to w lewo, to w prawo. Rozległe, szczere pola i niebotycznie wysokie, prastare i - co najważniejsze - okropnie ponure lasy niby wołają smutnie zabłąkanych, biedulków nie wiedzących co ich może czekać w ich ostępach. Piaszczysta droga dla nielicznych wozów wędrujących przez te pustkowia wydawaje się zaś swoistą bramą do domku Szatana. Ogromne drzewa przysłaniają nawet tą nikłą ilość światła, jaką daje księżyc i sprawiają wrażenie żywych; oddychających, falując na boki i poruszając swoimi kościstymi łapskami. Zdają się tak sprytnie przemieszczać, iż jakby mylą wędrowców. I do tego ten silny, niesamowity wiatr będący jednak odpowiedni dla srogiej zimy, która tutaj we znaki...

Hezrud, zupełnie przez pech szczwany, tobołek z kocem wywinął się ze sprytnie przygotowanych pasów opasających konia i spadł. Światełko dawane przez przygasającą samotną pochodnię rozchodziło się niemrawo po okolicy, ale nawet tam nie dawało całkowitej widoczności; widzisz jednak ów tobołek w głębokim śniegu. Nagle ta ostatnia pochodnia zgasa całkowicie. Do twoich uszu dociera jakiś cichy odgłos...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Sob 14:31, 11 Mar 2006    Temat postu:

Natomiast u was, waćpanowie, wrzawa się wielka podniosła po okrzyku pana Bościńskiego. W sumie, gdy zliczyć też obcokrajowca, trzech pijaczków cichych siedzących w cieniu i tych dwóch obok was to dużo przecie nie wychodziło. Ale gwar się podniósł i tak, i tak, bo kilku chłopów niby go wznieciło, zupełnie nieprawdziwe famy rozsiewając. To pan Bościński, próbując ich przekrzyczeć, zaczął zdenerwowany objaśniać, a wszem i we wtem było wiadomo, że nie ma na ziemiach Województwa Kijowskiego drugiego takiego człowieka, który takie długie historie by opowiadał i który by tak w słowach chaotycznie przebierał jak pan Jan.

- Przeto tu straszliwy rapt się dokonał; zbrojnie mi przecie Jadwisię odebrali! Gdy wyruszyłem ja, zupełnie jak co boży tydzień, na polowanie do pobliskiego boru, tedy ja niedźwiedzia utłukłem i już cały byłem w skowronkach; do dworku z pachołkami wracam i co zastaję? Pobojowisko jak po bitwie jakiej! Ogród w rozsypce; misternie układane kwiaty pogniecione, krzaki do ziemi udeptane, żywopłot obalony, tu i tam ślady wystrzałów, wszędzie odciski końskich kopyt, moja stajnia ogniem zajęta, tych drogich koni w środku nie ma, a prosto z dworku cała ściana była ściągnięta, która świetnie służyła od długiego czasu! To ja z konia już zeskakuję, za serducho się łapię, bom był zdenerwowany jak nigdy, podbiegam do drzwi z zawiasów wywalonych, a tu w progu leży mój sąsiad – kum, o jakiego trudno w tych czasach, co przyjechał gdy ogień tylko zobaczył. To ja go chwytam i począłem potrząsać biednym Dorcem, jak się chłop po ojcu nazywa, i wypytywać co tu się stało, bo wyglądało to tak, jakby jakie Szwedy przez dwór przeszły, a przecież dwa miesiące rozejm podpisaliśmy, to niedorzeczne przecie było, alem był wściekły, bo i myśli głupie mi do łba podchodziły. To ja go znowu potrząsam w górę i w dół. „Zajazd? Mówże panie Władysławie, mówcie, proszę! Toć od razu zbiorę jaką czeladź i na szabelkach tych durniów rozniesiemy, co Bościńskiego napadać chcieli!” – Mówię do niego, bo przecież wiadomo wszędy, że ostatni raz zajazd był na mój dworek jak jeszcze ojciec mój żył. To ja patrzę na niego, znaczy pana Dorca, dlaczego on nie odpowiada, kiedy go pytam. Oglądam to go teraz bacznie, a on – rzeczywiście – łapą coś przykrywa, a z pomiędzy palców krew umyka. To ja dłoń jego odciągam, a tu wielka rana na mnie łypie, a wstrętna jak żadna inna; dwucalowa dziura wypuszczała krew niby chmura deszcz, a skóra wisiała jeszcze okropnie na strzępku zwisającym z uda. „Kto ci to zrobił, panie bracie, kto tą ranę ci otworzył? Toć dorwę go ja tylko, to się pobawię z tym z kurwy synem!” A on patrzy na mnie smętnie, bo już zmęczony był i widać było, że już niedługo ducha odda, i w końcu przemówił do mnie, a ja mu się uważnie przysłuchiwałem, gdyż każde jego słowo odbierało mu życiodajny dech. I powiem wam wszystko mniej więcej, bom na pamięć się nie skarżę. „Córkę ci, drogi panie Bościński, porwali. Próbowałem ich powstrzymać; gdy tylko ogień zobaczyłem, to konia popędziłem, by dotrzeć tu szybciej. Toż ja dziarsko wjechałem, a przede mną, jakichś ośmiu ludzi rujnowało ci dworek. Strzelali oni, jako głuptaki, na oślep by jeno służbę wystraszyć, która czmychnęła szybko zbierając z twoich półek co się da. Gdy te hultaje mnie zobaczyły to miny, wpierw szczęśliwe, im sczezły zupełnie – widać byłem im znany. Zlazłem więc z konia i szabelki począłem dobywać. Przyskoczyłem ja do pierwszego, co na szkapie nie siedział, i już mu łeb rozpłatałem, a potem do drugiego doskoczyć próbowałem. Wprzódy jednak jakaś rusznica z boku huknęła, to mi udo jak nie wybuchnęło, to myślałem, że już po mnie! Co zrobić mogłem – nie zrobiłem, bo padłem na ziemię jęcząc niehonorowo, za co cię, Matko Boża i ty, panie Bościński, wielce przepraszam. Jeno zdążyłem jeszcze przyjrzeć się chłystkowi co to do mnie podszedł i – na kolanie uprzednio siadając – począł coś gadać, że tego nie chciał; że tak nie miało być. I od razu go rozpoznałem! Dominik Tykański! – I tu, pierwszy raz od czasu, gdy pan Bościński opowiadać począł, wrzawa się podniosła, bo przecie różne zdania były na temat ów człowieka. – Młodziutki rozbójnik co to na traktach się zasadza ograbiając podróżujących. Ale w jaki sposób! Toż to on, wzorem tych zagranicznych psów, nikogo w czasie rabunku nie zabija, a damy to jeszcze w sposób łaskawy okrada, całując wpierw w dłoń i swój płaszcz w kałużę rzucając. I wtedy ja z bólu zemdlałem i już myślałem nawet, że już się nie podniosę. Gdy tylko się obudziłem, o waszej córce mi się przypomniało i cały dworek w poszukiwaniu jej przeszedłem na tej chorej nodze kuśtykając, ale jej ani śladu. I tak oto jestem tutaj, bo nic więcej zrobić nie mogłem.” Wtedy to we mnie współczucie się wielkie zebrało i szczerze mu za pomoc podziękowałem obiecując, że zobaczy następny świt i do Kozłów go zabrałem, co by może ktoś tam się nim zaopiekował. Tylko odstawiłem go to smutek mnie zalał, bo wiadome jest, że długo nie pożyje, a ja tego widzieć nie chciałem. Smutek przeszedł, to wściekłość się we mnie wezbrała! Ino żeby tego Dominika dorwać w swoje łapy! A do tego potrzeba czeladzi, a ja się zdecydowałem na prawdziwych szlachciców z krwi i kości! I tak oto przybyłem do miejsca, gdzie ich najwięcej spotkać można. I teraz oto Jan Bościński potrzebuje waszej pomocy! Kto ze mną, za tego piję do śmierci, i oby nie rychłej!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Keliah
Wredny Administrator
Wredny Administrator



Dołączył: 08 Mar 2006
Posty: 441
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Oława. Reaktywacja forum!

PostWysłany: Sob 14:48, 11 Mar 2006    Temat postu:

Stefan Terlecki h. Sas

***

Zwróciwszy się w drzwi stronę kiedyż lodowaty podmuch po plecach smagnął okiem czujnym przybierzałego szlachcica zmierzyłem. Przebiwszy się przez wszelaką konsternację patrzając skosem na towarzyszy swoich impas czym prędzej przełamałem

- Toć ja z toba ślachetny panie! Ną mą szable liczyć możesz. Jakże by inaczej poczynić kiedyż tak gwałtem niewinność podkradziona. Jeno panie powiedz kiedy a ruszym razem tegoż psubrata Dominika do sprawiedliwosci przywołać! Ino... myśl jedna imć panie Bościńki spokoju mi nie daje. Czegoż oni córę twą napadli? Ktoś zbirów nasłać musiał, nie sądze aby sami oni napaśc chcieli, może i głupi ale wiedzą pewno iż przed gniewem pana daleko nie uciekną!

Wstaje z krzesła stołą się podpierając i bacząć uważnie po twarzach w koło zebranych.



***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MANJAK
Mistrz Gry
Mistrz Gry



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 224
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Oława/Wrocław

PostWysłany: Sob 17:12, 11 Mar 2006    Temat postu:

Hezrud Jeryno

***

Mając przed oczyma mroki stepów zmrożonych, po omacku jako nietoperz zeskakuję z konia w pulchną śniegowicę i szukam wypadłego tobołka. Slysząc szeptanie nocne, nasłuchiwać poczynam skądże ów głos dobiega. Z czistej przezarności chwytając za szabelkę błyskotliwą...

- Haj! Ktu szepce?! - ozywom się ciągle ślepawym będąc, wlaściwież bezradnym. Zdać mi się ostało na zmysly...

- Ktoż tu jist?!


***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Sob 17:35, 11 Mar 2006    Temat postu:

Mimo twojego nawoływania nikt się nie odzywa. Wydaje się, że znów twój słuch Niżowca sprawił ci specyalność taką, że słyszysz coś, gdy jest jeszcze daleko od ciebie. Gdy zaskoczyłeś ze swej szkapy, ta poczęła kręcić się w miejscu, aż zeszła z głównego traktu. Natomiast ty, szukając w śniegu tabołka, wpadasz bezgłośnie przez przypadek do rowu jakiego, ukrytego przed traktem. Jak wcześniej wspomniane zostało - tobołek legł w dużym sńiegu... i rzeczywiście! Jest niedaleko koło ciebie, za głazem ciężkim jakimś! Dostrzegasz go tak samo wyraźnie, jak uszami słyszysz; te dwa zmysły u Zaporożowców są zawsze nadzwyczaj rozwinięte. Gdy poruszyłeś się, śnieg wydał cichy odgłos pod twym kolanem, po nim zaś, siłą prawa głosu, nastąpił ledwie słyszalny, po stokroć bardziej straszny w takiej zimowej, czarciej nocy, odgłos. Tęten kopyt. Jednak wciąż cichy; koń musi się znajdować się jeszcze bardzo daleko od ciebie.

"Oczywiście, to przecież naturalne; jesteśmy na drodze, a na drodze znajdują się zawsze podróżni" - Myślisz sobie niby mimowolnie, panie Kozak. Jednak w głębi serca, nawet tak odważny woj jak ty, boi się. Ten tęten jest wręcz nienaturalny... ale to chyba jedynie wyobraźnia...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MANJAK
Mistrz Gry
Mistrz Gry



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 224
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Oława/Wrocław

PostWysłany: Sob 17:48, 11 Mar 2006    Temat postu:

Hezrud Jeryno

***

Tchninty ostakim rozważnosci w duchu powtarzam: "...trakt traktem, dyć skądeż wiedzieć masz dziki panie czy to nie jakie lachy w większej liczbie najeżdżają na twą golną głowinę?!". Postanowiwszy zaczychać w parowie na ten odległy tętent, kulę się niczim jesienny listek smagnięty żarnym słońcem. Nasłuchujem i wypatruję z szabelką, błyskotką kochaną w dłoni, co nadjedzie?

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Sob 18:02, 11 Mar 2006    Temat postu:

Kuląc się tak, aby ki czort cię nie dojrzał, zahaczasz o kamień jakowy ostry, co twą koszulę nagle rozdziera, a mimo to musisz cicho pozostać. Lodowaty wiatr uderza w twoją twarz z całą mocą; mroźny podmuch zrywa ci nawet kapelusz, który wystawał z rowu tylko na kilkanaście milimetrów. W końcu ciekawość piekielna żyć ci nie dała i - nie obawiając się już zimna - oczy swe wyrzucasz na na zewnątrz parowu, bezlitośnie smagany batami wichury, która zaczęła już wyładować swoją furię na trakcie i jakby stopniowo wciąż i wciąż się podnosiła. Wtem przez świszczące podmuchy wiatru ponownie usłyszałeś, panie Kozak, konia, tym razem jego dzikie rżenie, które dochodziło gdzieś zza powozu ale jest znacznie bliższe. Czyżby ktoś podobny do ciebie podróżował w środku tej złej nocy? Gdy wiatr lekko ucichł, do uszu twoich wyraźnie doszły znajome, tak charakterystyczne dla kilku koni, dźwięki. Odgłosy świadczyły, że podróżujący jest już tuż, tuż. Już słychać było ciężkie chrapanie rumakaów, nos drażniła mu woń końskiego potu - co jak co, ale na koniach jako każdy Kozak prawdziwy znałeś się nadzwyczaj dobrze. Jeśli rumaki to zwykłe, to zjawy, ani ducha obawiać się raczej ni trzyba. Więc ki czort...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
MANJAK
Mistrz Gry
Mistrz Gry



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 224
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Oława/Wrocław

PostWysłany: Sob 18:13, 11 Mar 2006    Temat postu:

Hezrud Jeryno

***

Znerwiony mocno całą sytuacyją niczym iskiery wyskakujące z paleniska na izbę, takoż i ja porywczo i z nagłoscią wielkom wyskakuję na zasnuty mrokiem trakt. Z czistej przezornosci zwracajunc swe oki w mijsce dochodznenia końskiej chrzonkaniny... Zaciskam ręke na szablowym chwycie gotując się na najgorsze.

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Sob 18:29, 11 Mar 2006    Temat postu:

Wytężyłeś swoje, już zmęczone od tych ciemności, oczy ku źródłowi ów końskich dźwięków. Jeno są one na północ, to znaczy z kierunku, w który jechałeś. jedyne, co możesz w tych cholernych ciemnościach dostrzec, to lekki blask księżycowej poświaty odbity od czegoś metalowego, prawdopodobnie szabli. Zdrowy rozsądek podpowiada, by zeskoczyć z traktu, jednak kozacka duma na ten czyn niecny nie pozwala.

Jeźdzcy wyłaniają się zupełnie nagle z mgły, która wpierwej stężała w twych oczach. Jest ich trzech i chociaż w ciemnościach mało co widać, to możesz uchwycić kilka szczególików. Jeden z nich wyróżnia się swym strojem; wygląda jakoby na "karykaturę człowieka". Swe włosy ma uwiązane w kucyk niby prawdziwa baba ukraińska, na nie wetknięty ma kapelusz z piórem zawiadcko wetkniętym nań, nogi przykrywają pludry, a reszte ciała obszerny płaszcz. Pludrak! Tuż za nim jedzie tak gruby człowiek, iż nie wiadom zupełnie, jak ta szkapa schorowana go utrzymuje. Dziki ma jednak wyraz twarzy; usta jego w bezgłośnym okrzyku są rozwarte, a szabla pochylona. Koło niego, już spokojnien, jedzie pan jakiś starszy, bo broda jego do brzucha mu jeno sięga. A on, nader profesyonalnym obyczajem, jeno tylko obserwuje cię podejrzliwie.

Po chwili, widząc dopiero kim jest ta "wroga armia", za którą cię zapewne wzięli, cała trójka przystanęła z wolna.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kuźnia RPG Strona Główna -> Dzikie Pola Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3 ... 9, 10, 11  Następny
Strona 1 z 11

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin