Forum Kuźnia RPG Strona Główna Kuźnia RPG
Forumowe sesje RPG wszelkich systemów i settingów
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy     GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

'Dreaming'
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kuźnia RPG Strona Główna -> World of Darkness
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Sob 9:47, 15 Kwi 2006    Temat postu: 'Dreaming'

Preludium

„Dreaming of screaming, someone kick me out of my mind, I hate these thoughts I can’t deny”


Brooklyn, jesień 2006

Stary McFinley był poczciwym człowiekiem. Prowadził swój mały sklep z pamiątkami na względnie niebezpiecznej dzielnicy, ale nie przeszkadzało mu to zbytnio w zbijaniu miesięcznego utargu, który pozwalał żyć na przyzwoitym poziomie. Życie koncentrowało się na sklepie, a oprócz niego istniała jeszcze wieczorna gazeta, kawa i teleturnieje, które kradły starcowi czas niczym baseball za dawnych lat. Taaak… Terry McFinley był niegdyś wziętym miotaczem, lecz patrząc na jego dzisiejszą, przygarbioną posturę można było w to wątpić. Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust, zamykając drzwi magazynu na kłódkę, z wspomnieniami młodzieńczych czasów w głowie. Taki sentyment jednak nie pozostawał tam długo skutecznie zbity z właściwej drogi, poprzez chęć odpoczynku i świadomości swej pustej egzystencji. McFinley nie wiedział, że za chwilę będzie miał szansę odmienić swój los lub… stracić go zupełnie. Kiedy jako dziecko emigrował z rodzimej Irlandii, uwielbiał być w centrum zainteresowania. Kiedy Terry’emu stuknęła czterdziestka przestał być już duszą towarzystwa, a stał się gburowatym starszym kawalerem bez perspektyw na przyszłość. Nie wiedział, że za kilka chwil przyjdzie mu jeszcze raz stanąć w centrum zainteresowania. Nie wiedział…

Droga do domu. Od lat taka sama. Ciemna ulica, strugi deszczu, spływające powolnie, wręcz mozolnie, do studzienek kanalizacyjnych. Czasami, w lepszy dzień, dachowce, które usilnie przeskakując z jednego kubła na śmieci na drugi, próbowały dorwać w końcu tego pieprzonego gryzonia. Starzec przypomniał sobie jakąś bajeczkę, która nieodmiennie kojarzyła mu się z dobrymi czasami. W niej także kot Sylwester próbował dorwać Tweety’ego, ale za cholerę mu się to nie udawało. Terry był wtedy nieziemsko wściekły, bo w gruncie rzeczy lubił kota i skrycie marzył by chociaż raz udało mu się dorwać żółtego piernika. Czy zawsze zły musi dostawać baty? Czy zawsze lepsze musi wygrywać? Prezydent zarabiać miliony, a prowincjonalny ‘właściciel’ sklepu z pamiątkami kilka dolarów dziennie (przy sporym szczęściu)? Świat to kupa gówna, a im dłużej się na nim siedzi, tym lepiej się to pojmuje.
- Niech pan biegnie – odezwał się jakiś nerwowy przechodzień, który potrącił właśnie rozeźlonego Terry’ego. Mężczyzna miał pecha trafić na zły humor starca, który odpychając przechodnia, mruknął jeszcze w jego kierunku przekleństwo, po czym wrócił do rozmyślań, kierując się do domu starą drogą. Mimo, iż słowa mężczyzny brzmiały jak ostrzeżenie, McFinley nie przejął się nim zupełnie, stąpając sobie beztrosko po kałużach. Nie zważał na to, że nogawki spodni wyglądały teraz nad wyraz nieapetycznie, po prostu…wracał do domu po ciężkim dniu pracy.

I kolejna rozhisteryzowana baba w papilotach! Po jakiego grzyba biega w szlafroku i z rozdziawioną gębą po chłodnych i deszczowych ulicach nocnego Brooklynu?! McFinley chciał się już odezwać ugryzł się jednak w język, mijając po prostu zawodzącą kobietę, zostawiwszy ją w spokoju. Zacisnął zęby kiedy za plecami usłyszał krzyk jędzy.
- Pan tam nie idzie! Oni tam są! – wrzeszczała, zbierając rzeczy z torby, która właśnie upadła na ziemię, otwierając się przy tym i bezczelnie plując ciuchami – Mam tego dosyć! Wynoszę się stąd!!! – krzyknęła jeszcze zdesperowana, po czym odbiegła, biorąc niedbale torbę pod pachę. Zostawiała po sobie dość zabawny ślad w postaci upuszczonej bielizny, czy przedmiotów codziennego użytku, Terry jednak nie miał sił się śmiać. Westchnął tylko ciężko, po czym kręcąc głową powrócił na ulicę, prowadzącą na niewielką krzyżówkę. Cóż wyprawia się z tymi ludźmi? Do końca powariowali, czy jak do cholery?! McFinley naprawdę szczerze nienawidził tego miasta, tego kraju, tego świata. Dawał mu on jednak ‘owoce’ dzięki, którym dało się podtrzymywać chwiejny nieraz stan egzystencji. Pieprzone gówno, ot co…

Terry McFinley postawił stopę obleczoną rozlazłym butem na pasach, postanowiwszy sobie po nich przejść by znaleźć się po drugiej stronie ulicy. Proste? Proste, ale niemożliwe. Starzec zdał sobie z tego sprawę po fakcie kiedy stanął na środku krzyżówki zatrwożony bojowymi okrzykami i wystrzałami. Nadchodzili z dwóch stron…a idiota McFinley stał i patrzył jak dupa wołowa. Nie potrafił jednak się ruszyć. Strach go sparaliżował. Czy to już teraz? Matko, ale on się przecież tak roboczo ubrał…
- Na barykady! – ryknął donośny głos po lewej stronie mężczyzy. Po chwili błysnęły oślepiające światłą i Terry znalazł się w centrum. Huk wystrzałów, karabiny, granaty, szczęk stali. Fontanna czerwieni, klęczki, wykrztusiny, konwulsje. Ściany pocisków zetknęły się ze sobą dokładnie w miejscu, w którym stał stary McFinley, wielbiciel Sylwestra i były miotacz. Mało z niego zostało.
- Serhidiani! – krzyknął jeszcze ktoś, a po chwili zaczęła się rzeź.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Nie 12:48, 16 Kwi 2006    Temat postu:

Część pierwsza: Kanały

”Nieraz jeszcze ludy skostnieją w objęciu śmierci i pokryje ona milczeniem wydarzenia, jak śnieg, który spadł przez noc, tłumi turkot wozów”
-Francois Chateaubriand


Park na Brooklynie (własność Serhidianich)

***

Andre zatrzymał się na chwilę, po czym kucnął i wyrwał z ziemi kępę trawy. Obejrzał ją z wyjątkową obojętnością, po czym wyciągnął z kieszeni metalowy krążek i wcisnął go w ziemię, w miejscu , w którym jeszcze chwilę temu rósł chwast. Wbił przedmiot jak najgłębiej w ziemię, po czym przykrył wyrwaną brutalnie zielenią, kamuflując skrupulatnie miejsce schowanej miny. Po chwili powstał z westchnieniem i odszedł w stronę białej altanki, z której przyszedł. W niej czekali już na niego Woltor Jarocky raz John Davies, nie odzywając się do siebie, a jedynie nerwowo zaciągając się słabej jakości fajkami.
- Założyłeś? – warknął kolosalny słowianin, gasząc papierosa o otwartą dłoń.Vogelberg uniósł tylko brew na ten wyjątkowy objaw próżności Jarocky’ego, po czym zwrócił się do Grubego, rzucając mu nadajnik.
- Na mój znak. Poczekamy aż napłynie ich tu jak najwięcej – wyjaśnił, zrzucając z siebie płaszcz. Woltor zacisnął pięść i stał się momentalnie czerwonym jak burak.
- Nie odpowiadasz mi – zagroził złowrogo, łypiąc rozwścieczonym wzrokiem. Andre parsknął tylko, obmywając sobie twarz.
- Zamknąłbyś się już – odezwał się milczący jak dotąd Davies, wyrzucając fajkę do stróżki i machając ręką by przewietrzyć wnętrze altany z papierosowego smrodu. Nie zważając na kipiącego ze złości kolosa wyszedł na zewnątrz by nabrać czystego powietrza. Vogelberg odkaszlnął niemrawo, po czym przeciągnął się i sprawdził broń.
- Gdzie są nasi? – spytał Jarocky’ego, a temu najwyraźniej znudziło się już odgrywanie nerwusa, gdyż natychmiast wskazał potężną dłonią odległy punkt, mieniący się słabym światłem wśród ciemności parku.
- Powkładałeś ich do wozów? – zapytał z niedowierzaniem Andre, po chwili mierzwiąc włosy – Sukinsyn z ciebie – mruknął jeszcze z nutką aprobaty, po czym nie mówiąc nic wyszedł z altany i stanął obok Daviesa. Poczekał aż ten podleje pobliskie drzewo, po czym ogarnął go dość chłodnym spojrzeniem.
- Dużo ich? Istnieje możliwość utraty parku?
- Skąd – żachnął się mężczyzna, przeciągając słowo – Tym razem sprawimy im dość zaskakującą niespodziankę. Myślą, że pójdzie im jak po maśle, zginą jednak wystarczająco szybko by nie zdążyć zesrać się w portki ze strachu
- Dobrze… bardzo dobrze – odparł Vogelberg w zamyśleniu, po czym podszedłszy w widoczne miejsce pokiwał znajdującym się w tyle Volkswagenom. Kiedy usłyszał znajome „bip! biiiip!” uśmiechnął się kącikiem ust, bez cienia radości. Klepiąc Johna po ramieniu ruszył w stronę swojego stanowiska.

***

Skryci za niewielkim wzgórkiem usłyszeli potężne kroki Woltora zanim ten jeszcze zbliżył się do nich na odległość dwóch metrów. Kolos wziął pagórek zręcznym susem, lądując tuż obok Vogelberga. Wilczy uśmiech królował na jego twarzy, co należało wziąć za zapowiedź zbliżania się przeciwników. Jarocky nie musiał się nawet odezwać, gdyż istotnie, moment później powietrze przeszył ryk silników, lecz ciągle dość odległy. Andre wychylił się znad pagórka, dostrzegając nadjeżdżających. Wszyscy posiadali czerwone jak krew motory, które pluły spalinami jak szalone.
- Dwudziestu – mruknął mimochodem mężczyzna, stale bacznie obserwując poczynania ludzi Mankenberga. Kiedy tylko pierwsza piątka wjechała w oznakowany teren, Vogelber puścił Grubemu kuksańca. Potężna eksplozja zagłuszyła wszystko w okolicy. Pierwszy Volkswagen wyłonił się zza drzewa, mknąc po dziurach ze sporą prędkością. Woltor wyskoczył dziko i wymierzył w pierwszego lepszego swym shotgunem. Rozpoczęła się kolejna, w niezwykle długiej tradycji Domu Serhidiani, walka o swoje włości...

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Sowa
Strażnik kuźni
Strażnik kuźni



Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nie powiem...

PostWysłany: Nie 15:24, 16 Kwi 2006    Temat postu:

John Davies

***

- Powybijamy ich jak kaczki... - mruknął z zadowoleniem do Vogelbera. Schował do kieszeni bezużyteczny już nadajnik, po czym z wyrazem lekkiej ironii spojrzał na Woltora miotającego się w bojowej furii. Jego dzika postawa zawsze wywoływała w Grubym skojarzenia na temat silnych, ale cholernie głupich i zadziornych dzikusów rodem z prehistorii. - Za Serhidiani ! - krzyknął, zręcznie wyskakując za pagórka z Coltami w obu dłoniach. Mimo swojej wagi poruszał się nad wyraz zwinnie i lekko. W ułamku sekundy wymierzył lufy pistoletów w motocyklistów i pociągnął za spusty...

***


Ostatnio zmieniony przez Kapitan Sowa dnia Nie 15:33, 16 Kwi 2006, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Nie 15:28, 16 Kwi 2006    Temat postu:

Andre

***

Andre nabrał wiele powietrza do ust, by znowu nie dostać jakiegoś dziwnego ataku kaszlu. Następnie jednak, chyba rozsądnie uważając, iż to nie wystarczy, szybko wyjął z kieszeni malutkie zawiniątko po czym - aby reszta nie widziała - wrzucił prędko do ust jedną kapsułkę. Po chwili zaś przeszedł go straszny dreszcz, który chyba figlował sobie z jego rdzeniem kręgowym od dłuższego czasu.

- Czas przelać trochę cudzej krwi... - Szepnął pod nosem, po czym, nie bacząc już na nic, złapał za dwie połyskujące swym srebrnym pięknem beretty schowane w kieszeniach ciemnego płaszcza. - Czas się zabawić. - Dodał już głośniej z ironicznym uśmieszkiem, który budził prawdziwą grozę wśród jego podwładnych.

Czy ktoś akurat teraz włączył muzykę? Cholera, jaki ten świat jest dziwny! Rzucamy się sobie do gardeł, przelewamy krew w bezsensownych sprawach pozbawionych zupełnie logiki, a do tego jakiś głupiec włącza przeklętą muzykę podgłoszoną chyba do granic możliwości radia jakiegoś stukniętego wariata. Jakież to było niepoważne! Nawet nie Mozarta puścili, a jakieś diabelstwo! No cóż. "The Number of the Beast" dość dobrze w swym rytmie koponowało się z tym, co zaraz nastanie.

- "The night was black, was no use holding back, 'Cause I just had to see, was someone watching me! - Zawył przeraźliwie głos z głośnika. Tak, w istocie to lepsze niż takie okrzyki, jakie zaraz nastąpią naprawdę. - In the mist, dark figures move and twist!!!'.

Andre jakby napełniony muzyką wyskoczył zupełnie nagle zza wzgórza. Spojrzał na zebranych "żołnierzy". Jeśli oni żołnierzami, to on kim? Niech to! Przerywając rozmyślenia rzucił się do przodu strzelając w upatrzone od razu cele będące najbliżej niego. W wojsku nie ma czasu na zastanowienie się. Jest tylko akcja i reakcja! Choć w niedużym stopniu, zaraz nastąpiła - Jakiś murzyn w - o zgrozo! - ciemnych skórach zaczął drzeć się gdy jego ramię wybuchnęło w przerażającym okrzyku krwi, która ochlapała jego i tego obok. Ten drugi jednak miał mniej szczęścia; kula wystrzelona przez Vogelberga trafiła prosto w jego głowę, której szczątki zawędrowały dalej, niż można byłoby sobie wyobrazić o prawach fizyki. Fizyka jest piękna!

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Nie 16:38, 16 Kwi 2006    Temat postu:

***

Eksplozja wyżłobiła w umysłach ludzi, biorących udział w starciu, pręgi bólu, które skutecznie tłumiły przez chwilę zmysł słuchu. Ci, którzy stali najbliżej jęknęli cicho, gdy ich głowy wypełniło przeciągłe : "zzzzzzzzzzzz....". Byli lekko ogłupieni i całkowicie niezdolni do utrzymania w dłoniach broni. W nieproporcjonalnie gorszej sytucji była trójka motocyklistów, która została rozerwana na drobne kawałeczki siłą wybuchu. Z pierwszego z nich zostały same kończyny i głowa, która spadła na ziemię tuż obok oszalałego Woltora. Pozostałych dwóch eksplozja wystrzeliła na wysokość wierzchołków parkowych drzew, sypiąc ich wnętrznościami na wszystkie strony.

Jeden z ogłupiałych hałasem eksplozji motocyklistów stanął na pniu drzewa z rozdziawioną gębą prowincjalnego murzyna. Jego ramię eksplodowało po chwili rozszarpane pociskiem Vogelberga. Kiedy kompan rzucił mu się na pomoc, jego głowa zamieniła się w bezkształtną masę, a ciało opadło gdzieś dymiąc. Kolejne dwa błyskawiczne strzały beretty Andre wypełniły tors czarnego stopniowo rozrastającymi się, trzema dziurami po kulach. Po wychrypieniu kilku mniej lub bardziej zrozumiałych słów, mężczyzna padł na glebę w agonii. No i proszę. Jedna czwarta oddziału dufnego Mankengergba poszła do piachu w mniej niż dziesięć sekund. Dla Vogelberga wszystko działo się z jednej strony niezwykle szybko i brawurowo, z drugiej mozolnie i powoli tak jak miało to miejsce w jego umyśle. Ten nadzwyczajny dar powodował, iż zmysł walki Andre został wyszkolony do perfekcji. Lata wojen nie poszły na marne.

Davies przymknął jedno oko i splunął na ziemię, po czym wystrzelił dwa pociski ku nadciągającym motocyklistom. Bliższego z nich kula przewierciła na wylot, wyrzucając go do strugi. Drugiego kula ledwie drasnęła i motocyklista kontynuował szarżę w kierunku Johna. Ten byłby nie zdążył wykonać ruchu, gdyż człowiek Mankenberga już wymierzył, ale w ostatnim momencie jego obojczyk i połowa ramienia zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (zwanej Naczelnym Gnatem Rodziny Serhidiani). Niestety mimo, iż bez kierowcy, motocykl nie zboczył z wcześniej obranej trasy i wparował w Daviesa całą swą siłą. Mężczyzna jęknął tylko, po czym uderzył wraz z motorem o powierzchnię białej altanki. Jej zachodnia ściana natychmiast obróciła się w drzazgi.

Samochody marki Volkswagen bez pardonu strącały motocyklistów z ich pięknych rumaków. Dwóch z nich zginęło pod kołami rozpędzonych wozów, zostając przezeń zmiażdżonym. Tych, ktorzy jedynie wypadli z siedzeń czekał jeszcze gorszy los w postaci gradu kul, świdrujących wnętrzności od płuc aż po żołądek.

Vogelberg oplótł wzrokiem niedobitków ludzi Mankenberga (7 ludzi), po czym uśmiechnął się lodowato, mając w pamięci kawałek, puszczony z radia jednego z aut. Po chwili wziął się za wyrównywanie rachunków.

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Sowa
Strażnik kuźni
Strażnik kuźni



Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nie powiem...

PostWysłany: Nie 17:10, 16 Kwi 2006    Temat postu:

John Davies

***

- O cholera jeeeeeebana ! - jęknął przeciągle John. W dosłownie ułamku sekundy znalazł się na ziemi pośród kawałków drewnianej ścianki, ewindentnie czując na sobie efekty zderzenia z motorem. Sama maszyna zaś zatrzymała się dopiero metr za wschodnią ścianą. - Zabić ich wszystkich, wszystkich bez wyjątku ! - wystękał, łapiąc się za obolały od uderzenia brzuch. - Nażryjcie się tego ! - dodał, strzelając do pierwszego lepszego motocyklisty z odnalezionego wśród gruzów Colta. Po chwili Davies znów skręcił się w bólach, wywołanych wcześniejszym spotkaniem bliskiego stopnia ze "stalowym rumakiem".

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Nie 18:56, 16 Kwi 2006    Temat postu:

Andre

***

Czas rachunków, ha? No proszę - a dopiero co zaczęliśmy. Głupcy nawet nie potrafią dobrze walczyć! A dopiero co odtwarzałem Beethovena! Trzeba więc dalej odtwarzać Czas Burzy!

Andre przebiegł kilka metrów ze wzgórza kompletnie uśmiechnięty, wygrywając to w napadzie jakiegoś szaleństwa, melodię utworu tego znakomitego kompozytora i strzelając w lodowatej atmosferze jaka zapanowała do niedobitków ludzi Mankenberga. Mangenberg! Ciekawe, czy też z Austrii! Trzeba będzie zapytać kiedyś, napić się herbaty, powspominać kraj...

- Dam, dum, dam, dam. - W tym miejscu Andre zrobił skrzywioną minę. Przestanął na chwilę, ale wrócić wkrótce uśmiechnięty do tego marszu śmierci. - Dam, dam, dum, dam. - Rozniósł się strzał, a jakiś niedobitek trysnął krwią na wsze strony. Vogelberg uśmiechnął się błogo i ruszył dalej. - Dum, dam, dum... ekhem! ekhhhem! - Zakasłał szpetnie z obrzydzeniem. - Dum, dum, dam. - Klejny wystrzał, kolejny mózg porozrzucany po okolicy. - Cholera, naprawdę ładna melodia! - Szepnął sam do siebie i zerknął na Daviasa. Strasznie hałaśliwy chłopak. Pewnie nie lubi Beethovena.

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Pon 8:58, 17 Kwi 2006    Temat postu:

***

Motocykl mknął niepewnym, drewnianym podłożem, niosąc ze sobą dość nietuzinkowego jeźdźca. Karel Grdic doskonale wiedział, że nie ma już cienia szans na zwycięstwo swoich ludzi. Zostało już ich zaledwie kilku z czego paru właśnie faszerowanych ołowiem. Ludzie Serhidianiego byli bezlitośni. Dobijali leżąych, posyłając w ich brzuchy serie z karabinów, rozjeżdżali martwych potężnymi kołami swych aut. Do cholery! Wszystko poszlo nie tak jak pójść powinno. w gruncie rzeczy Grdic miał szczęście, iż w ogóle przeżył szybkie i tragiczne w skutkach spotkanie z bandą Daviesa i Vogelberga. Ale do licha, nie ujdzie im to płazem! Karel zatrzymał się nagle nie uciekając już, a po prostu plasując się w dość bezpiecznej pozycji.
- Stój w miejscu pieprzony dupku - burknął do siebie , wpatrując się w swój cel znad lufy karabinu snajperskiego. Przymykając jedno oko poprawił swoje stanowisko i raz jeszcze przymierzył. Środek celownika znajdował się dokładnie w miejscu głowy Andre von Vogelberga...

John rozwalił najbliższego mężczyznę rasy azjackiej, który z trudem podniósł się z ziemi. Kula wypuszczona z Colta położyła go na nią z powrotem, barwiąc trawę na purpurowo. Davies miał więc chwilę spokoju, gdyż w okolicy nie można było znaleźć ani jednego żywego człowieka Mankenberga. John westchnął więc tylko cicho, wciąż ściskając kurczowo brzuch, który zaczerwienił się nagle i świecił jak neon z Las Vegas.
- O jasna cholera - szepnął nagle, błyskawicznie dobywając broni. Tam, na tym białym mostku. Grdic! Ta kurwa jeszcze żyje? To było teraz najmniej istotne, gdyż do pozbawienia Vogelberga głowy pozostało ni mniej ni więcej niż dwie sekundy...

Andre bawił się doskonale, zamieniając się jak zawsze w "Pieprzonego Wrzechmocnego Władcę Życia i Śmierci". Wokół niego tryskały fontanny czerwonej posoki, chlapiąc mu twarz i odzienie. Sypał z beretty do każdego kogo spotkał, nawet do dogorywających już na glebie bezbronnych. Należał im się taki los. Zapamiętają dzień, w którym naiwnie próbowali przejąć park, należący do Serhidianich.
- Aaah! - jęknął Vogelberg rzucony nagle na kolana. Znów ten paskudny ból w klatce. Rozrywał pęcherzyki płucne na strzępy, siejąc ich odłamkami po całym ciele, paraliżując zmysły. Mężczyzna wyłącznie siłą własnej woli uniósł się na chwiejne nogi i oparł o pobliskie drzewo. Wypluł krew z ust. Dwie sekundy...

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Sowa
Strażnik kuźni
Strażnik kuźni



Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nie powiem...

PostWysłany: Pon 9:24, 17 Kwi 2006    Temat postu:

John Davies

***

Odruchowo nacisnął spust Colta. Kula pomknęła prosto w kierunku snajpera...
- Vogelberg ! - ryknął, nie spoglądając w jego stronę. - Na ziemię kurwa ! - przez te dwie sekundy jego myśli przemykały niczym pociąg pospieszny: Papa Serhidiani, Vogelberg, dzwine przeczucia, sens życia i śmierci...Aż dziw, że przez dwie sekundy, dwie cholerne sekundy mózg może zanalizować tyle informacji, odczuć, myśli...


***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Pon 9:41, 17 Kwi 2006    Temat postu:

Andre

***

Ból. Cholera, ból! Krew? Nie, nie rana. Niech to cholera, niech to cholera! Andre pod wpływem bólu zupełnie nagle osunął się pod drzewo wciąż badając klatkę piersiową. Niech to szlag, w takim momencie! Głupcy! Nagle Vogelberg usłyszał przeraźliwy krzyk Daviesa. Zwykle nie słuchał nikogo, bo to była oznaka pewnej władzy nad nim, jednak ten okrzyk był... conajmniej prawdziwy. Andre rzucił się prędko do przodu przeszukując oczami te swoiste pole bitwy, gdy wszystko się stało takie... mozolne i pełńe dziwactw. Sylwetki zebranych, jak i nawet drzewa powykręcały się w okrzyku żałości i jakiegoś smutku, a wszystko to ogarnęła cienka powłoka zieleni; zanikły granice między obiektami...

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Wto 9:49, 18 Kwi 2006    Temat postu:

***

W tym momencie, dwie były rzeczy. Dwie śmierci, które mknęły zawieszone w setnych sekund. Obydwie mogły ocalić, bądź zabić. Pierwszą z nich zapoczątkował John Davies zanim jeszcze zrobił to Karel Grdic. Mimo, iż różnica wahała się w granicach jednego machnięcia skrzydeł ważki, nieznacznie zmieniła ona bieg wydarzeń. Grdic wystrzelił dokładnie w momencie kiedy pocisk dotarł do jego obojczyka, przedzierając się przez kości niczym rolnik, szalejący z kosą wśród pól. Kula Karela pomknęła jednak, chociaż już znacznie strącona z toru lotu. Śmierć, która miała pozbawić Andre Vogelberga głowy, zamieniła się jedynie w ból, który eksplodował w udzie mężczyzny. Grdic zaklął, odpalając motocykl i chwytając się za krwawiące obficie ramię. Przed ucieczką zerknął jeszcze na Daviesa i spotkał się z nim w połowie drogi swego spojrzenia. Wtedy właśnie poprzysiągł sobie wyrwać mu flaki i rozwiesić niczym pranie. Odjechał wśród palącego bólu, niepewności co do reakcji Mankenberga, a także wrzechobecnych już syren...

John Davies mimowolnie odetchnął. Wiedział, iż zdążył na ostatnią chwilę. Pewnie nie żądał będzie dłużności od Vogelberga, wiedział jednak, że bez jego pomocy nie zachowałby głowy na swym miejscu. Grubego bardziej zastanawiała jedna rzecz. Co stało się mężczyźnie podczas jego śmiercionośnego tańca? Co strąciło go niemal w otchłań nieświadomości, pozostawiając bezbronnym dzieciakiem? Jakie licho?

Andre zacisnął zęby najmocniej jak umiał, ściskając kurczowo nogę. Rana była w istocie pakudna, a w dodatku kula utkwiła głęboko w kończynie, dokładając do przegromnego bólu swoje trzy grosze. Vogelberg nie wiedział kto zesłał na niego owe 'błogosławieństwo', w głowie wciąż szumiał mu ostrzegawczy krzyk Daviesa. Domyślił się, że gdyby nie Gruby, prawdopodobnie leżałby teraz zdychając w głupiej parkowej strzelaninie jakich wiele wśród chaosu świata. "'Cause I just had to see, was someone watching me!", przypomniał sobie Andre. Mimo bólu zaśmiał się.

Ostatni. Jarocky dopadł go pod jakimś drzewem. O zgrozo ten idiota zaczął błagać o przebaczenie. Woltor parsknął tylko tubalnym śmiechem i podniósł gnata na wysokość głowy biedaka.
- Jestem słowianinem - mruknął na poły do siebie na poły do ofiary, po czym pociągnął za spust. Głowa leżącego zamieniła się w mieszaninę czerwonego budyniu i pływających w nim kawałków mięsa. Drzewo dostało tą przedziwną mieszanką w twarz, bynajmniej nie będąc zadowolonym. Woltor zaśmiał się jeszcze raz, po czym czujne ucho zarajestrowało dźwięk, a oko obraz. Syreny i koguty. Ha, ha! Syreny i koguty...

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Dark Storm
Gracz
Gracz



Dołączył: 09 Mar 2006
Posty: 249
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Ni stąd, ni stąd.

PostWysłany: Wto 10:07, 18 Kwi 2006    Temat postu:

Vogelberg podciągnął się na drzewie, by jakoś wstać do pozycji pionowej. Cholera, jaki ból! Złąpał się za te paskudztwo i upadł na ziemię właśnie trzymając się rany, która pluła krwią na wsze strony. Spojrzał na swoją nogę z obrzydzeniem po czym prosto we wbijającą się szponami ciemność obiecał sobie dopaść tego głupca, który chciał zadrzeć z ostatnim z rodu Vogelbergów.

- Dawies! Da... ! - Zaczął nawoływać nie wiedząc dokładnie, gdzie ów jest. W pół słowa jednak krzyk się urwał. Argh! Ten ból! W kla... - Ciężkie powieki opadły na oczy w okrzyku bólu rany z tą przeklętą chorobą, a świat pogrążył się w ciemności. Ciemność! Cholera! Znowu ona. Ta sama! Gryząca i maltretująca swoją potęgą. Cholera!

Jak ja, kurwa, nie lubię ciemności!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Sowa
Strażnik kuźni
Strażnik kuźni



Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nie powiem...

PostWysłany: Wto 10:57, 18 Kwi 2006    Temat postu:

John Davies

***

Davies splunął za uciekającym Karelem. Po chwili spojrzał na "pole bitwy" - ludzie Mankenberga zostali dosłownie zmasakrowani. Na jego twarzy pojawił się lekki, złośliwy uśmieszek. Klan Serhidiani znowu zadał dotkliwy cios swoim przeciwnikom. Nagle John usłyszał zduszony krzyk Vogelberga i syreny policyjne...
- Jarocky ! Przestań się babrać z tym trupem i zbieraj ludzi! Spierdalamy stąd ! - krzyknął biegnąc w kierunku Andre. Przez cały ten czas w jego głowie kołatała jedna myśl: co się stało wcześniej z Vogelbergiem? Zachowywał się jakby ktoś wbił mu sztylet w klatkę piersiową. Cholera, co to miało być ? Jakaś magia voodo czy co? Kiedy wreszcie dobiegł do mężczyzny schował Colty do kabur i machnął ręką na jednego z kierowców Volkswagena.
- Ech, co ja mam z Tobą za życie Vogelbreg...Przesrane mam i tyle... - mruknął, uśmiechając się lekko pod nosem. Davies starał się wziąść nieprzytomnego pod ramię i wsadzić go do nadjeżdżającego samochodu. Zresztą on sam też zmierzał z tego środka lokomocji skorzystać. Możliwość spotkania z gliniarzami ewindentnie nie przypadła mu do gustu...


***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mort
Nowicjusz
Nowicjusz



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: polskie Ankh-Morpork

PostWysłany: Śro 8:04, 19 Kwi 2006    Temat postu:

Brooklyn - Siedziba rodu Serhidiani

***

Ścieżki świateł na suficie przebiegały Daviesowi nad głową, niczym samochody mijane na autostradzie. Tu, w pomieszczeniach ułożonych poniżej ziemio zawsze było okrutnie zimno, wręcz mroźnie. John wdział więc na siebie nieco grubszy sweter, a teraz podczas marszu żarliwie chuchał we własne dłonie ciepłymi strumieniami powietrza.
- Witam - mruknął jakiemuś niskiemu mężczyźnie, który przemknął niemal niezauważalnie między granicą cieni, a światła. Gruby odpowiedział jednak tylko na jego powitanie i póki co nie zdziwiło go dość niezwyczajne zachowanie. Mężczyzna zniknął za rogiem więcej już się nie pojawiając, a Davies mimowolnie odwrócił się na pięcie i wbił wzrok w ciemne wnętrze korytarza. Przez chwilę coś...ehhh... nieważne.

John stanął wreszcie przed dębowymi drzwiami, sapiąc leciutko, co spowodowane było dość żywym marszem z okropnie obolałym torsem. Wczorajsze zderzenie z motocyklem było dość uciążliwe w skutkach, jak zresztą Davies przewidywał; conocne smarowanie klatki śmierdzącą maścią nie należało do przyjemnych. W gorszej sytuacji był jednak Vogelberg, który jeszcze wczorajszego wieczoru nakazał wyrwać sobie z nogi ten cholerny pocisk Grdica. Na nieszczęście ten konkretny posiadał dodatkowe ząbki, które skutecznie uniemożliwiały gładkie wydobycie go z tkanki mięśniowej. Andre sporo więc wycierpiał i wycieńczony zasnął wczoraj w fotelu swego apartamentu. John odwiedził go jeszcze tego wczesnego ranka i zastał go takiego jakim zostawił wczoraj wieczór. Należał mu się nieco dłuższy odpoczynek...

Puk, puk, puk... Cisza. Kolejne uderzenia o powierzchnię drzwi i kolejna chwila ciszy. Po jaką cholerę ten stary pryk kazał do siebie wezwać skoro teraz nawet nie odzywał się słowem. John wnerwił się nieco, mając w pamięci spory kawałek przebytej drogi oraz błogi czas, w którym mógł jeszcze trochę pokimać. A teraz? Jest piętnaście po szóstej rano, a on stoi już na nogach schludnie ubrany i jak głupi, czekając na wielebne słowa Papy : "Wchodzić".
- Eeeeh... W dupę - burknął pod nosem John, mając zamiar odejść z powrotem do swej kwatery. Wtedy jednak usłyszał jęk bólu, dochodzący z pokoju sir Ignacia. Błyskawicznie sprawdził czy drzwi są zamknięte, te jednak ustąpiły po naciśnięciu na klamkę i po chwili John znalazł się w środku pomieszczenia. Jak zawsze u Serhidianiego wszystko istniało w pedantycznym porządku. Regały z książkami, stare pierdoły, stosy papierów i dokumentów, teczki, aktówki, i czego tylko tylko dusza zapragnie.
- Ożesz kurwa - szepnął do siebie Davies, dostrzegając w końcu ciemny kształt, trzęsący się jak osika w rogu pomieszczenia. John natychmiast doskoczył do Ignacia i postawił go przed sobą. Starzec wyglądał jak żywy upiór. W ustach kłębiła się mu piana, zaś oczy zaszły bielmem. Twarz była pokryta jakimiś dziwacznymi czarnymi plamami i John zatrwożył się nie na żarty. Korzystając ze swej nieprzeciętnej krzepy ułożył Papę na zaścielonym łóżku i sprawdził mu tętno. Biło jak oszalałe. Za szybko.
- Co jest do jasnej cholery?! - jęknął John, sięgając po telefon, leżący na biurku. Szybko wykręcił numer, łączący go z ochroniarzami pod ziemią.
- Do Serhidianiego, natychmiast! Brać lekarza! - wrzasnął, a po chwili umilkł całkowicie , chwytając się za głowę i upuszczając słuchawkę...................znowu................to.......n...........wsze........

- Vogelberg do kurwy nędzy! Prędko do niego! - ryknął John do słuchawki, momentalnie zmieniając rozkazy. Sam rzucił telefon na łóżko i nie myśląc chwilowo nad tym co robi ruszył pędem w stronę pokoju Andre. To co zobaczył w swojej głowie dawało mu wystarczające zapewnienie o tym, że Serhidiani przeżyje. Wizja jednak nie pozostawiała złudzeń co do osoby Vogelberga...

***

Andre śnił. W swoim koszmarze widział szczura wypchanego watą dodatkowo pozbawionego kończyn. Zastanawiające. Vogelberg nie zdołał dłużej zastanowić się nad symboliką snu, gdyż nagle instynkt zapalił w głowie czerwone światełko i mężczyzna otworzył oczy. Zajdował się w swoim apartamencie i jak zdołał już wydedukować, siedział na fotelu przykryty jakimś kocem. Na stoliku obok szklanica mieniła się bursztynową whisky. Wszystko było takie jak być powinno, ale... Jakieś przeczucie, coś zupełnie niejasnego. Vogelberg odruchowo sięgnął pod fotel gdzie zawsze trzymał choć jedną berettę. Nie wyczuł jej.
- Argh! - warknął, momentalnie chwytając się za gardło. Z nutą strachu wyczuł na nim zaciskającą się żyłkę, po czym krztusząc się sięgnął za siebie gdzie jego życie w szachu trzymały męskie, szerokie dłonie. Andre rozpaczliwie zaciskał pięść i siłował się z obcym, nie zdawało się to jednak na nic. Świat tracił barwy, trząsł się w posadach, brakowało tchu, brakowało siły... Vogelberg usłyszał jak drzwi otwierają się, a uścisk żyłki na moment słabnie. To był ten moment...
- Puść go skurwielu! - krzyknął ktoś.

***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kapitan Sowa
Strażnik kuźni
Strażnik kuźni



Dołączył: 09 Kwi 2006
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nie powiem...

PostWysłany: Śro 9:29, 19 Kwi 2006    Temat postu:

John Davies

***

Davies wparował do pokoju Vogelberga niczym małe tornado. Kopniakiem utworzył drzwi, zaś w dłoniach trzymał Colty wycelowane w kierunku głowy napastnika.
- Puść go kurwa albo rozwalę ci łeb ! - wrzasnął John. W każdej chwili był gotowy do oddania serii strzałów, jeśli "dusiciel" nie zastosowałby się do jego rozkazu. - Puść go... - warknął.


***
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kuźnia RPG Strona Główna -> World of Darkness Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

Skocz do:  

Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 phpBB Group

Chronicles phpBB2 theme by Jakob Persson (http://www.eddingschronicles.com). Stone textures by Patty Herford.
Regulamin